W prokuraturze, do której trafiłem po studiach, nie było kolorowo. Moja przypowieść dla Dudy
W piątkowy wieczór bohater nowego, nadawanego w niepublicznej stacji telewizyjnej programu Pan Prezydent Andrzej Duda miał okazję odnieść się do zarządzonego przez Prokuratora Krajowego Bogdana Święczkowskiego delegowania prokuratorów, w tym sześciu członków Stowarzyszenia Prokuratorów Lex Super Omnia, do kilku oddalonych jednostek.
Redaktor prowadzący zapytał Głowę Państwa – Strażnika Konstytucji, czy wobec nagłych delegowań prokuratorów, wiele kilometrów od ich domów, prokurator może czuć, że jest niezależny od politycznego wpływu i politycznego nacisku. Przypomniał, że oddelegowana Pani Prokurator Ewa Wrzosek wszczęła śledztwo w sprawie wyborów i właśnie to ona została tymczasowo przeniesiona.
Pan Prezydent, odsyłając dziennikarza do Prokuratora Generalnego, poinformował go, że to właśnie zwierzchnik wszystkich oskarżycieli publicznych podejmuje decyzje w takich sprawach. Przypomniał jednak, że każdy ma możliwość wyboru zawodu i akurat w zawodach prawniczych zawód można sobie zmienić, albowiem będąc prokuratorem, można przejść do innej profesji.
Prezydent dodał, że, „jeżeli państwu prokuratorom jest tak bardzo źle”, bo rozumiem, że narzekają, że jest bardzo źle, to ja tutaj problemu nie widzę. Są inne możliwości, niekoniecznie trzeba w zawodzie państwowym prawniczym, bo prokurator to przecież zawód państwowy prawniczy, pracować.
Można być adwokatem, można być radcą prawnym, notariuszem”.
W związku z tą wypowiedzią przypomniała mi się pewna historia, którą poznałem na początku swojej drogi zawodowej i która, chyba w jakiś sposób zarówno mnie, jak i tę drogę ukształtowała.
„Parszywa dwunastka”
W dniu 13 grudnia 1981 r., będąc dzieckiem, zdziwiłem się, że w niedzielę nie ma „Teleranka”. Choć nie rozumiałem do końca, co się stało, zaciekawiony oglądałem patrole umundurowanych funkcjonariuszy uzbrojonych w pistolety maszynowe typu PPSz oraz czołgi i transportery opancerzone, które wyjechały na ulice miast. Jakoś niespecjalnie smuciłem się tym, że kilka tygodni nie będę chodził do szkoły. W końcu miałem ferie w gratisie. Pan Prezydent jako nieco młodszy ode mnie, pewnie miał takie same spostrzeżenia.
W tym czasie jednak w prokuraturze, do której trafiłem po studiach, wcale nie było kolorowo.
W poniedziałek zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego kilku opolskich prokuratorów z tamtejszej Prokuratury Wojewódzkiej oraz Prokuratury Rejonowej na znak protestu złożyło legitymacje partyjne Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ich grono powiększyło się o następne osoby, które dołączyły po pacyfikacji górników w kopalni Wujek. Łącznie nazbierało się 12 osób. Żartobliwie nazywali się „parszywą dwunastką”. Jeden z nich powiedział, że była to spontaniczna decyzja, bo siłowe rozwiązanie, jakim było wprowadzenie stanu wojennego, kłóciło się z ich poczuciem praworządności.
Z partii wystąpili głównie młodzi prokuratorzy, licząc się z tym, że nie będzie dla nich miejsca w prokuraturze. Wtedy wymagało to wielkiej odwagi, bo rzeczywiście większość z nich w prokuraturze PRL nie mogła już pracować. Ci z nich natomiast, którzy byli tylko kandydatami na członków PZPR, zostali „ukarani” delegacjami.
Mój późniejszy szef został delegowany na trzy miesiące do jednostki odległej o 40 km od miejsca zamieszkania. Potem spokojnie wrócił do jednostki macierzystej.
„Never ending story”
Wtedy wszystko wydawało się jasne.
Ustawa o prokuraturze PRL przewidywała rozwiązanie stosunku pracy z prokuratorem, który nie dawał należytej rękojmi wykonywania funkcji oskarżyciela publicznego. To przełożeni i partia oceniali, czy prokurator posiada odpowiednie kwalifikacje etyczno-zawodowe do pełnienia zaszczytnej funkcji oskarżycielskiej powierzonej przez państwo kierowane przez przewodnią siłę, którą była PZPR.
W czasach PRL nie było jeszcze żadnych standardów Rady Europy w zakresie działalności prokuratury, a ten sam co obecnie kodeks pracy nie zawierał żadnych implementowanych regulacji unijnych dotyczących równego traktowania, zakazu dyskryminacji czy też ochrony sygnalistów. Co prawda takie regulacje teraz istnieją, podążając jednakże tokiem myślenia Pana Prezydenta, to wola najwyższego przełożonego prokuratorów ma skłaniać ich wyłącznie do takiego rodzaju samooceny: Jeżeli dostrzegają pewne nieprawidłowości, to widocznie praca im się nie podoba i dla nich samych najlepiej będzie, jak czym prędzej z niej zrezygnują.
Taka autorefleksja ma być oceną dopasowania do otaczającej ich rzeczywistości w kontekście dalszej chęci pozostawania w państwowym zawodzie prawniczym.
Ocenę tej rzeczywistości powinny ułatwić podpisane przez Pana Prezydenta na początku 2016 r. przepisy Prawa o prokuraturze skrojone zdaniem kierownictwa tej instytucji „na miarę XXI wieku”. O przepisach tych, bardziej restrykcyjnych niż te, które obowiązywały w chwili, kiedy nagle zaprzestano nadawania „Teleranka”, autor tego felietonu pisał już wielokrotnie.
W PRL-owskiej prokuraturze oskarżyciela można było oddelegować jedynie na okres trzech miesięcy. W prokuraturze „dobrej zmiany” wolno delegować prokuratora poza miejsce zamieszkania na okres sześciu miesięcy w ciągu roku. Żadnych ograniczeń nie ma natomiast, jeśli chodzi o możliwość delegowania prokuratora w miejscu zamieszkania. Taka delegacja może być, jak wyśpiewali to razem w kosztownej superprodukcji telewizji publicznej: Zenek Martyniuk, aktorzy odtwarzający jego postać oraz gwiazda lat 80., Limahl – „Never ending story”.
Problemy z życiorysami
A co stało się z kolegami mojego szefa, których wyrzucono z prokuratury w stanie wojennym?
Najczęściej zostali zatrudnieni na etatach radców prawnych, w miejscowościach dość odległych od miejsc ich zamieszkania. Partia, choć nie gnębiła ich na co dzień, nie dała buntownikom zapomnieć o swoim istnieniu. Pomimo wpisania po czterech latach części z nich na listę adwokatów, w 1985 r. ówczesny Minister Sprawiedliwości Lech Domeradzki sprzeciwił się przyjęciu w poczet palestry czterech byłych prokuratorów, uzasadniając swój sprzeciw „porzuceniem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”.
Po 1989 r. wrócili do prokuratury. Trzech z nich pełniło funkcje prokuratorów okręgowych, jeden zaś prokuratora apelacyjnego. Bez problemu przeszli weryfikację, bo taka, jak pamiętamy, miała miejsce w prokuraturze na początku lat 90. Ze swoimi życiorysami nie mieli z tym żadnych problemów. Gorzej było z kolegami, którzy nie widzieli dla buntowników miejsca w tej instytucji. Bardzo trudno było im się pogodzić, że tym razem nie widziano miejsca dla nich. Najciekawsze jednak, jak opowiadał autorowi były Prokurator Okręgowy w Opolu, nieformalny przywódca tego „buntu”, były pierwsze spotkania z kolegami, którzy przyczynili się do ich odejścia.
Omiatając ściany, unikali bezpośredniego kontaktu wzrokowego, jak mogli.
Odrębną historią jest to, jak przez blisko osiem lat władza pozwalała im pracować w niepaństwowych zawodach prawniczych.
Ale to już materiał na inną przypowieść.
Jacek Bilewicz – (zdegradowany, choć jeszcze niedelegowany) członek zarządu Stowarzyszenia Prokuratorów Lex Super Omnia
Felieton opublikowany 24 stycznia 2020 r. na stronie internetowej Gazety Wyborczej.